2012-05-18

VISIONS OF TONDAL - DEMO

Na początku chciałem stwierdzić, iż nie lubię demówek, ani EP. Nigdy nie jestem w stanie pozbyć się wrażenia, iż jest to już "coś" ale jeszcze nie to, co chciałby powiedzieć nam dany zespół. Coś jakby "mamy już dwa kawałki to wydajmy szybko, żeby coś było" - a czasem chyba jednak lepiej poczekać, dopieścić materiał i zaproponować słuchaczowi pełen skończony produkt. Wtedy może zostać przyjęty pozytywnie/negatywnie, ale przynajmniej nie ma ryzyka, że werdykt jest podyktowany wrażeniem niedokończenia. Cięzko będzie mi stwierdzić jak jest w tym, 16-minutowym, przypadku.


Zaczyna się bardzo przyzwoicie. Wchodzimy w świat kreowany przez Visions of Tondal i pierwsze, co przychodzi na myśl to fakt, iż zostanie nam przekazana opowieść - głos i sposób śpiewania Olafa jednoznacznie kojarzy mi się z taką formą ekspresji. Muzyka? Ciężko opisać, bo dzieje się dużo. Standardowy skład poszerzony o klawisze (hammond!) i skrzypce najbezpieczniej będzie zaszufladkować etykietką progresywny rock z bardzo widocznymi metalowymi wstawkami. A może awangardowy metal? Ech, nomenklatura gatunków zwykle sprawia mi wiele trudności. Sam zespół pisze: W księdze pierwszej La Divina Commedia Dante opisuje piekło jako miejsce spowite bezgraniczną ciemnością nasyconą diabelskim skowytem. Visions of Tondal jest tą ciemnością i tym skowytem. Członkowie zespołu pojmują muzykę jako szaleństwo - chorobę duszy, dlatego łączą w swojej twórczości elementy skrajnie od siebie różnych gatunków, uzyskując kompozycje wypełnione pełną gamą emocji, energii i napięć. Co do ilości mroku spierałbym się, aczkolwiek szaleństwo jak najbardziej.

Z zawartością krążka doskonale koresponduje okładka - Bosch jak się nie mylę? - Visons of Tondal dźwiękiem malują schizofreniczne pejzaże, które opisuje nam wokalista. Z początku miałem wrażenie, że brakuje melodii, ale na szczęście już od połowy pierwszego numeru linii wokalnych słucha się doskonale. Podobnie jest w całym drugim numerze będącym intereptacją wiersza Jabberwocky autorstwa Lewisa Carrolla.

 Słuchając tego w mojej głowie "słowo stawało się ciałem", a dzięki ścieżce dźwiękowej wszystko toczyło się w odpowiednim do rozwoju wydarzeń tempie (brawa dla skrzypaczki!!!). Zaiste było to interesujące doświadczenie, high5! Jabberwocky dobiega końca, entuzjazm słuchacza rośnie i... następuje największy zgrzyt na tym mini-wydawnictwie. Znika bard.

Ostatni numer, stricte instrumentalny, już tak nie porywa. Co tutaj dużo pisać, brakuje wokalu. Co prawda są skrzypce, które mogłyby prowadzić główną linię melodyczną, ale szczerze mówiąc nie wykazały się jakimiś wyjątkowo zapamiętywalnymi motywami - pewnie dlatego, że początek tej demówki przyzwyczają do współgrania tego instrumentu z ludzkim głosem. Szkoda, mocno zakłóciło mi to odbiór całości.

I jak tutaj podsumować... Zespół ten z pewnością ma coś do powiedzenia i warto na to czekać. Teraz serwują nam małą zajawkę, dzięki której z ciekawością sięgnę po ich muzykę kolejny raz. I właśnie na tą chwilę zostawię sobie przywilej oceny ich twórczości. W międzyczasie chętnie wybiore się na koncert, żeby sprawdzić czy to, co ukręcili na ścieżkach potrafią równie sprawnie odegrać na żywo. W tym miejscu jeszcze warto pochwalić produkcję, która choć stworzona w warunkach domowych zupełnie nie przeszkadza w odbiorze całości. More/less approved.

+/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz