2012-06-14

METALFEST. RELACJA. DZIEŃ PIERWSZY.


Minął ponad tydzień od Metalfestu także myślę, że czas na małe podsumowanie. Wcześniej nie znalazłem nawet chwili, aby to zrobić a już podczas samego festiwalu w mojej głowie sklejały się zdania, które chciałbym napisać o tym co właśnie się dzieje... Ale od początku (mam nadzieję, że lata nauki japońskiego nie poszły na marne i moja pamięć nadal jest w stanie przywołać wszelkie istotne informacje jak kiedyś przywoływała setki czytań znaków na kolejnych kolosach :P).

Z Warszawy wyjechaliśmy z małym opóźnieniem spowodowanym (tym razem nie Wielebną!), a nagłą decyzją o wzięciu koszulek na zasadzie "na nuż się coś sprzeda". Także około 10 próbowaliśmy opuścić Warszawę, co zajęło godzinę ze względu na korki i jechaliśmy wyjątkowo długo, bo 6 godzin. Chyba jednak "katowicka" była lepszym pomysłem o czym przekonaliśmy się wracając. Na miejscu pojawiliśmy się około godziny 17.30, więc na Tryptikon niestety nie było szans. Szybki look, zorientowanie się w przestrzeni, darmowy Monster, namiot i już byliśmy pod sceną żeby obczaić ten cały...

Moonspell.

Kurwa wiedziałem! Cały czas miałem wrażenie, że ten zespół mocno kuleje i to właśnie potwierdziło się na koncercie. Jak dla mnie ten koleś nie potrafi śpiewać, kompozycje niczym się nie wyróżniają i ogólnie nie ma się zbytnio czym jarać. Owszem lubię ich debiut ze względu na sentyment, ale ogólnie taki folk gotyk sprawił raczej uśmiech na mojej twarzy niż "wstaw dowolną pozytywną emocję wywołaną zajebistym koncertem". Ale widać było, że niektórym się naprawdę podobało, ale zawsze tak jest. Poza tym Moonspell zdaje się mieć w ogóle pokaźną bazę fanów, ale... moje zdanie i uj. Fcuk_it. Słabe to było i żadnych emocji, prócz w/w śmiechu, nie wywołało.

Potem poszliśmy napić się piwa, a w tle zaczęło przygrywać...

Hypocrisy. 

I to w przeciwieństwie do poprzedniej gwiazdy było DOBRE! Przyznam się bez bicia, że ich twórczości nie znam, ale to co słyszałem, będąc tu i ówdzie na polu, bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło! Nawet postanowiłem, że zapoznam się z ich dykografią, ale póki co mi się jeszcze nie udało. Może jutro. Pierwsze miejsce na anekdotkę będąca cytatem z Prezesa (Progresja):

Uwielbiam tych pozaszywanych alkoholików! Patrzysz na nich i co widzisz na ich twarzy, gdy grają? 
"O kuuuuurwa, ale zajebiście bym się napił, ja pierdole..."

Także Moonspell - HipoCrazy = 0:1. Potem skoczyliśmy sprawdzić małą scenę na której mieliśmy grać, zgodziliśmy się z jej festynowością i wróciliśmy w kierunku naszego super hiper VIP pola namiotowego w sąsiedztwie medyków, którzy mieli (pewnie czyste) ToiToie zamknięte na kłódki.

Stwierdzenie: sucho.
Szybka decyzja: wódka.
Bonus: Yony pije z nami!

Także ekipa zmotoryzowana wyruszyła na pobliską stację w poszukiwaniu cieczy, a my cieszyliśmy się żóltym Monsterem (sheise, das ist much suspekt!). Zakupione zostały 2 litry coli i 0,7 żołądkowej. Rezultat: zostało 1,6 litra coli. W tak zwanym między czasie zaczął grać zespół mojego dzieciństwa...

Blind Guardian. 

Pamiętam jak kiedyś miałem naostrzony kijaszek (+2 do krwawienia) i w rytm Mirror Mirror zabijałem smoki. Nawet kobiety-smoki i dzieci-smoki. Bez litości. A jako, że tamte czasy wspominam bardzo miło udałem się pod scenę, aby móc posłuchać tego co kiedyś sprawiało mi tyle radości. I muszę powiedzieć, że nie było źle. Sentymenalizm się włączył dzięki czemu Valhalla, Pieśni Bardów oraz Lustra Lustra sprawiły, iż moja stopa rytmicznie drgała. Gdyby grali gdzieś w okolicy to raczej bym się nie wybrał, ale jak miałem okazję zobaczyć zupełnie za darmo to nie narzekam. Szczególnie, że ten koleś naprawdę potrafi śpiewać i wszystko się bardzo ładnie zgadzało. Brakowało trochę zajebistych chórków (koncert Katatonii w Stodole wciąż jest dla mnie niedoścignionym wzorem w tej kwestii), ale co tam - wódkia zaczynała działać i była okejka. Miałem w tym miejscu wrzucić filmik z telefonu, ale że 5 godzin temu, ten właśnie telefon oddalił sie 500 km od Warszawy możliwości zrobienia tego... znikły.

Blind Guardian skończył, czas wracać i oddawać się alkoholizacji. Nigdy wcześniej nie miałem okazji napicia się z Yonym, odkąd tylko go poznałem, był zagorzałym abstynentem i jedyne na co mógł się pokusić to "raz na ruski rok" kieliszek żołądkowej "na lepsze trawienie". A tutaj nowe miejsce, nowe perspetywy! Co się dokładnie działo, co się mogło stać i dlaczego Yony bardzo mocno ubolewal na brakiem drugiej flaszkie pisać tutaj nie będę, bo nie wypada. Wszak zasada "co na trasie, tam zostaje" jest mi bardzo bliska i trzymam się jej rękami i nogą. A więc dzieje się, dzieje (zamknij się kurwa teraz ja przepraszam!) i zaczyna...

Megadeth.

Gwiazda główna. Nie znam ich z płyt. Może kilka numerów, ale naprawdę nic więcej. I po tym koncercie nihuyah nie zamierzam tego zmienić. Nie lubię Dave'a, nie lubię tego co gada, nie podoba mi się muzyka - ode mnie NIE dla Megasmerci. A tak na koniec relacji z dnia pierwszego, rzecz która idealnia połączyła ostatni koncert z pierwszym dnia drugiego:



Appendix:
Na koniec anagedota numer II - pure true korespondencja sms z Yonym podczas koncertu BG (pisownia oryginalna).
Y: Na malej nakurwiajo blasty
B: Na duzej zabijajo smoki
Y: Chuja tam. Klamio.
Y: O kurwa. Oni grajo we frakach!
Y: Aaa! Blasty, laska operowo i koles na fortepianinie
B: Kurwa :P
Y: Dajesz dziwko zanim skonczo
B: Nie kurwa dobrze sie bawie ;D
Y: To chuj Ci w dupe, sam dopije flaszke
Y: Ooookuuurwaaa!!! Ta laska operowo to drugi gitarowy!!!!
B: Co to kurwa za zespol? XD
Y: Fleshgod Apocalypse
Y: Kurde, to chyba jakas gwiazda.

No to dobranoc. Dzień drugi niebawem.
I jeśli coś jest nieskładnie/nielogicznie/nietak to przepraszam.
Nienawidzę czytać swoich tekstów zaraz po urodzeniu ;p

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz